poniedziałek, 30 czerwca 2014
niedziela, 29 czerwca 2014
Cykl "Iskierki pamięci" - Ewa Dyk-Majewska
Trzy
kolory
Z
pierwszych lat mieszkania na Zaspie – w tzw. jednostce A -
zapamiętałam trzy kolory: szary, granatowy i czerwony.
Szary
był wszechobecny. Nie zapisało się w mojej pamięci nadzwyczajne
bogactwo odcieni szarości. Kolor bloków zlewał się z kolorem
ziemi. Wszędzie królował piasek upstrzony stertami materiałów
budowlanych. W okolicy dzisiejszego klasztoru leżały stosy
betonowych (szarych) płyt i innych „akcesoriów” budowlanych.
Gdy
była susza, piasek jaśniał, nogi rozjeżdżały się w nim, a
wózek nie dał się pchać, trzeba było go ciągnąć. Gdy wiał
wiatr (a jak wieje wiatr między blokami, odczuwamy to również
dzisiaj; kiedyś wywiał mi kilkumiesięczne dziecko z wózka), szare
drobiny wirowały w powietrzu. Ziemia i powietrze miały kolor
popiołu. Gdy padał deszcz, szarość ciemniała, a wózek po osie
zanurzał się w błocku.
Wszystko
było szare jak ówczesne życie materialne, bo towarzysko było
bardzo kolorowo. Przy naleśnikach, plackach ziemniaczanych albo
zapiekankach bawiliśmy się znakomicie i takie są nasze wspomnienia
– pełne radości, żartów, poważnych i niepoważnych rozmów,
ale bez nudy i rozmówcy w postaci ekranu komputerowego.
Kolor
granatowy i czerwony kojarzy mi się tylko i wyłącznie z
dziecięcymi kurteczkami i kombinezonami, na które patrzyłam z
balkonu. Małe przedszkolne skrzaty dzieliłam na dwie grupy – dwa
kolory. Płci nie dało się odróżnić. Okrycia były jednakowe,
ortalionowe i tylko w jednym odcieniu czerwieni i granatu.
Zanotowałam
jedynie dwa wyjątki. Jeden to czarny kombinezon małej Agnieszki
(nie wiem, skąd zdobyli go jej rodzice), drugi błękitny mojego
syna. Ciągle zaczepiały mnie mamy, znudzone monotonią
kolorystyczną, pytając, gdzie udało mi się to cudo kupić. A ja
cudo uszyłam sama, prując czerwony kombinezon, który przysłała
mi przyjaciółka z Londynu, a z którego syn już wyrósł.
Powiększyłam wykrój i z kupionego w Oliwie przepięknego
kolorystycznie błękitnego ortalionu stworzyłam „arcydzieło”,
nieco krzywo zszyte, czego nikt nie zauważał, bo najważniejszy był
KOLOR!!!!
Dzisiaj
dominującym kolorem na naszym osiedlu jest zieleń, ale jesteśmy z
niej dumni, bo nadmiar zieleni nie jest szkodliwy, a wręcz
przeciwnie – to ozdoba i zdrowie.
Kartki z kalendarza - Hanna Jendrzejewska
Wiosna 1976 roku spełniała
marzenia. Otrzymałam klucze do wyśnionego „M” na Zaspie.
Ptaszki wiły gniazda i ja
też, chociaż ptaszkom było łatwiej. Panowały czasy siermiężnej
komuny – takie właśnie były – siermiężne. Zapisy na
wszystko, kolejki całonocne i kartki, bez których nie można było
kupić nawet podstawowych artykułów.
Natomiast dzieci były
zachwycone księżycowym krajobrazem – górami żółtego piachu,
które skupiały wszystkich z pobliskich bloków. Klepiąc babki z
piasku zawierały przyjaźnie na całe życie. W gorszej sytuacji
byli pracujący rodzice, ponieważ żłobków ani przedszkoli na
Zaspie jeszcze nie było. Woziłam dzieciaki w odległe rejony
Gdańska – na Osiedle Młodych. Młodsze dziecko w wózku,
zapadającym się po ośki w piachu, starsze drepczące obok. Takie
marszruty odbywaliśmy dwa razy dziennie. Także w soboty. Skąd
brałam siły? To chyba młodość!
Na szczęście mieliśmy już
na Zaspie Victusa – najlepiej zaopatrzony sklep na Wybrzeżu. Na
zakupy przyjeżdżano tutaj z całego Trójmiasta. Duża ulga!
Widok za oknami zmieniał się
szybciej niż pory roku. Góry żółtego piachu posiadły tajemną
moc przemieszczania się z miejsca na miejsce. Rosły nowe budynki,
nieśmiało powstawała infrastruktura – nareszcie przedszkole,
druga szkoła, jezdnie i chodniki.
Z mojego balkonu obserwowałam
tajemniczą budowę obiektu, który praktycznie nigdy nie „wylazł”
z ziemi. Stał się niepiękną ruiną, nad którą zlitowała się
Matka Natura, zasłaniając ją dorodnymi brzozami, malowniczym
zielskiem i nawet czereśnie znalazły dla siebie miejsce. Miał to
być ośrodek rekreacji sportowej z pięknym basenem w centrum. Stoi
tam teraz kolejny budynek mieszkalny.
Z kuchennego okna widziałam w
oddali morze. Myślę o tym z sentymentem, bo teraz widzę tylko
stromy, czerwony dach piętrowego budynku, w którym mieści się
prywatne przedszkole, apteka i sklepy.
Zaczynało być pięknie,
chociaż to słowo trochę zaklinało rzeczywistość.
Poza tym, co fizyczne i
namacalne, budowały się również piękne przyjaźnie i silne więzi
z sąsiadami.
Rok 1978 niespodziewanie
zapoczątkował wielkie zmiany dla Polski i dla świata. Polak Karol
Wojtyła został papieżem i jego wymodlone słowa stały się
ciałem. Duch zstąpił na Ziemię, na tę Ziemię.
Później zdarzenia potoczyły
się jak lawina. Rok 1980 – Sierpień, Stocznia Gdańska, strajk
stopniowo ogarniający cały kraj. Zaczęło się u nas w Gdańsku, a
na Zaspie zamieszkał legendarny Lech Wałęsa. Takie sąsiedztwo
musiało mieć swoje konsekwencje.
Po zwycięskich strajkach
przyszło uspokojenie. Zaczęło się mozolne budowanie nowej
rzeczywistości. Nadzieja i entuzjazm! Nadzieja była stanem ducha
tamtych czasów.
Tworzyły się nowe tradycje.
W sylwestrową noc liczni zaspianie gromadzili się przy ulicy
Pilotów 17. W fantastycznej sylwestrowej atmosferze wiła się długa
kolejka radosnych i serdecznych ludzi, którzy przyszli złożyć
życzenia Lechowi Wałęsie i sobie nawzajem.
Kolejne lata były znowu
trudne. Stan wojenny, internowania, aresztowania. Ludzie pozbawieni
pracy, na dodatek z „wilczym biletem”. Na Zaspie mieszkało wtedy
wiele wybitnych osób związanych z telewizją gdańską i Studiem
„Solidarność”.
Polacy są niezwykłym narodem
– trudnym w czasach „lekkich i przyjemnych”, ale niezwykle
skonsolidowanym w obliczu zagrożenia.
Stan wojenny i związane z nim
restrykcje jeszcze mocniej zacieśniły więzi między sąsiadami.
Godzina policyjna sprawiła, że życie towarzyskie zamknęło się w
obrębie bloku lub klatki schodowej. Goście, którzy nie zdążyli
wyjść przed godziną osiemnastą, zostawali do rana.
Nauczono mnie wtedy grać w
brydża, bo czwarty był na wagę złota.
Próbowaliśmy żyć
normalnie. Dzieci chodziły do szkoły, my do pracy.
Życie kulturalne, spotkania z
pisarzami, aktorami odbywały się w kościołach.
W mieszkaniach spotykaliśmy
się z przyjaciółmi. Śpiewaliśmy pieśni Karczmarskiego,
Gintrowskiego, Wysokiego – gitara, świece…
Moja sąsiadka, adeptka teatru
studenckiego, przepięknie mówiła poezje, te patriotyczne
szczególnie. Byliśmy wzruszeni i bardzo sobie bliscy.
Kolejne święta
pierwszomajowe miały na Zaspie szczególną oprawę. Od rana
wszystkie przejścia z tramwaju i kolejki były patrolowane przez
ZOMO. Tylko mieszkańcy mieli prawo „wejścia” na teren osiedla.
W okolicy Pilotów 17 stały uzbrojone, w pełnym rynsztunku oddziały
ZOMO. Jakimś cudem ludzie przedostawali się na Zaspę i w okolicy
domu Wałęsy gromadziły się tłumy. Następował atak ZOMO.
Mieszkańcy okolicznych bloków udzielali schronienia uciekającym. W
odwecie do klatek schodowych wrzucano gaz łzawiący.
Mój najmłodszy syn urodził
się jeszcze w komunie, zupełnie nieświadomy jej ponurego oblicza.
Później, jako nastolatek, słuchał z rozmarzeniem w oczach naszych
opowieści, które jawiły mu się niczym przygody Bilbo Bagginsa –
walka z Ciemnymi Mocami. Z zazdrością mówił: „wy to
mieliście fajnie”.
Ciepłym wspomnieniem
obejmujemy przyjazd Jana Pawła II do Gdańska.
Codziennie chodziłam z małym
synkiem i wielkim psem do zaspiańskiego parku i obserwowałam budowę
pięknego ołtarza, przy którym Jan Paweł II celebrował mszę św.
Fragmenty ołtarza znajdują się w kościele Opatrzności Bożej na
Zaspie, stanowiąc jego oryginalny wystrój.
Moje dorosłe już dzieci,
mieszkają w różnych miejscach na ziemi. Mają dzieci i własne
domy, ale z ogromnym sentymentem i tęsknotą wracają na Zaspę do
miejsc dzieciństwa.
Widok z okien SKM - Danuta Kamizelska-Langpap
Wiele
lat temu podjęła pierwszą w swoim życiu pracę. Wiązało się to
z codziennymi dojazdami do Gdyni. Każdego ranka wsiadała do pociągu
i zajmowała jedno z wolnych miejsc przy oknie. Lubiła oglądać, w
czasie jazdy, mijające krajobrazy. Czasem, gdy pociąg zbliżał się
do przystanku Gdańsk Lotnisko i zatrzymywał się, udało się
zaobserwować startujący samolot.
Maszyna
wznosiła się nad płaszczyzną pasa startowego, a kolejka ruszała
dalej, w kierunku Gdyni.
Mijały
miesiące i lata, a nazwę przystanku zmieniono na Gdańsk Zaspa.
Odtąd codziennie obserwowała, jak na miejscu dawnego lotniska
powstawały kolejne budynki mieszkalne. Z czasem przybywało ich
coraz więcej. Na pierwszym planie stał długi, kilkupiętrowy blok,
ustawiony równolegle do linii kolejowej. Nieco dalej poruszały się
wysokie dźwigi, przy pomocy których wznoszono gotowe elementy do
montażu następnych domów.
Upływał
czas, a nowe domy wyrastały jak przysłowiowe grzyby po deszczu.
Za
oknami miejskiej kolejki zmieniał się krajobraz Zaspy. Nie myślała
wtedy, że po latach zamieszka w tej dzielnicy.
Odkopane z Zaspy - Ewa Zofia Milewska
Obrazek
zatrzymany w pamięci
Kiedy
w 1999 roku, we wrześniu, późnym wieczorem wysiadłam z pociągu
na stacji Zaspa, ogarnęły mnie wątpliwości, czy jestem na pewno
na największym w Polsce osiedlu mieszkaniowym. Znalazłam się sama
na pustym, słabo oświetlonym peronie. Szybko weszłam na wiadukt i
intuicyjnie skierowałam się na prawo, na ulicę Hynka. Droga
sprawiała wrażenie niebezpiecznej, zwłaszcza że po jednej stronie
ciągnęły się ogródki działkowe, a po drugiej bliżej
nieokreślone zarośla. Poczułam przerażenie. Znalazłam się na
zupełnym pustkowiu, w nieznanym miejscu obcego miasta.
Zdesperowana,
zdecydowałam się na pokonanie wertepów i chaszczów, i dotarcie do
migających w oddali tysięcy światełek w oknach blokowiska. Ale
jeszcze nie wiedziałam, że Zaspa zajmuje ogromny teren podzielony
pasami lotniczymi dawnego lotniska i dużymi, niezabudowanymi
przestrzeniami. I że musiałabym mieć wyjątkowe szczęście
trafienia na kogoś, kto orientowałby się w labiryncie ulic i
bloków tak podobnych do siebie. I że na Zaspę składają się dwie
odrębne dzielnice - a moim celem były Rozstaje, nie zaś Młyniec,
którego mieszkańcy żyją wśród swoich, tylko sobie znanych ulic
i punktów odniesienia, niekoniecznie orientując się w topografii
sąsiedniego osiedla.
Idąc
na wyczucie - azymutem były moja intuicja i determinacja - dotarłam
do szerokiej Alei Rzeczypospolitej, pokonałam ją, desperacko
przebiegając przez tory tramwajowe, i kiedy zobaczyłam nietypowy
budynek po byłym hangarze lotniczym z napisem ETC, poczułam ulgę.
Jestem w domu!
„Oswajanie”
Zaspy
Następne
dni to oswajanie się z przytłaczającymi swoją szarością i
podobieństwem blokami, których jedynym wyróżnikiem była liczba
kondygnacji w poszczególnych budynkach. Jednakowo zdewastowane drzwi
wejściowe bez jakichkolwiek zabezpieczeń przed nieproszonymi
gośćmi, podobne klatki schodowe z niewybrednymi napisami,
wyszczerbione schody z lastryka.
Powodem
do zadowolenia była na Zaspie duża liczba sklepów, najrozmaitszych
punktów usługowych, aptek, gabinetów lekarskich no i obecność
wielkiego szpitala w niedalekiej odległości od mojego miejsca
zamieszkania. Po kilku dniach odkryłam też inną zaletę bycia
mieszkanką Rozstajów - możliwość poruszania się wszelkimi
środkami komunikacji miejskiej do niemal wszystkich zakątków
Trójmiasta.
Było
to dla mnie bardzo ważne odkrycie, ponieważ mimo wszystkich
udogodnień w codziennym życiu, nie znalazłam na Zaspie niczego, co
by mnie zainteresowało na tyle, by wtopić się w otaczającą
społeczność i jej problemy.
Interesowały
mnie inne dzielnice, zabytki, architektura, historyczne miejsca,
wydarzenia kulturalne. Traktowałam moje osiedle jak wygodną
sypialnię i miejsce rekreacji, z racji bliskości morza i zielonych
terenów.
Zauroczenie
Pierwsze,
niemiłe wrażenie ze spotkania z Zaspą wynagrodziła mi
wszechobecna zieleń na wewnętrznych placach z pagórkami, które
powstały dzięki charakterystycznej zabudowie osiedla w kształcie
plastrów miodu. Zachwyciła mnie różnorodność drzew, krzewów,
kwiatów i wzdłuż uliczek osiedlowych, i w ogródkach przy blokach,
i w parku im. Jana Pawła II ze starszą roślinnością, i w nowym,
zwanym „Leszczyńskich”, założonym w końcu lat
dziewięćdziesiątych na terenie ogródków warzywno-kwiatowych.
Stał się on nie tylko miejscem rekreacji dla mieszkańców bloków,
ale również pasem ochronnym dla urządzeń uzdatniających wodę.
Budynek
i znajdujące się w nim strategiczne urządzenia z pompami i
filtrami, pozostały niezniszczone, mimo działań wojennych, i
pełnią do dzisiaj swoją funkcję. Szkoda tylko, że budowla,
pierwotnie z murem pruskim, straciła swój oryginalny wygląd przez
zakrycie ścian warstwą ocieplającą.
Punkt
odniesienia
Alejki
parkowe, ustronne, pełne uroku ścieżki, były dla mnie nie tylko
schronieniem przed hałaśliwym rytmem miasta, ale i miejscem, w
którym mogłam się wyciszyć, zdystansować od problemów,
zapomnieć o zmartwieniach. I kiedy podczas wędrówek traciłam
orientację w terenie, szukałam punktu odniesienia - strzelistego
dachu kościoła Opatrzności Bożej, widocznego niemal z każdego
miejsca na Zaspie.
Ta
świątynia ma dla mnie szczególne znaczenie poprzez związek z
wybitnym Polakiem, kanonizowanym niedawno papieżem Janem Pawłem II.
To w kaplicy Jego imienia, z Jego relikwiami i kamieniem z Groty
Watykańskiej oddaję się rozmyślaniom. I też, mijając kościół,
zatrzymuję się w zadumie przy monumentalnym, granitowym pomniku
świętego. A w pobliskim parku, przy Zielonym Pomniku, wracam
myślami do mszy celebrowanej przez papieża w czerwcu 1987 roku dla
setek tysięcy ludzi pracy. Kiedy się pogubię, nie tylko w
dosłownym sensie, moje kroki zmierzają do miejsc związanych z
Janem Pawłem II.
Dom
na Rozstajach
Na
rogu ulic Powstańców Wielkopolskich i Chrobrego znajduje się
murowany, duży dom, otoczony starym murem, a od frontu żeliwnym,
nadszarpniętym zębem czasu, misternie wykonanym parkanem.
Architektura
budynku przypomina stylem dwory polskie, tylko zamiast ganku z
kolumnami tu jest przedproże, nawiązujące do kamienic bogatych
gdańszczan. Określenie położenia tego budynku „na rozstajach
dróg” nie byłoby na pewno nadużyciem.
Zaintrygowana
tym tak różniącym się od budownictwa zaspiańskiego budynkiem,
zainteresowałam się nim, zwłaszcza że urodziłam się i
wychowałam w bardzo podobnym domu w centralnej Polsce, niedaleko
Warszawy.
Okazało
się, że dom na gdańskiej Zaspie to dwór z przełomu XIX i XX
wieku - jedyny, który przetrwał zawieruchę wojenną. Z racji
położenia nosił nazwę „Eckhof”. W wolnym tłumaczeniu z
niemieckiego - „Dwór na Rozstajach”.
Stąd
nazwa spółdzielni mieszkaniowej - Rozstaje.
Moja
Zaspa
Plany
budowniczych Zaspy w latach siedemdziesiątych XX wieku zbudowania
wzorcowego osiedla z pełną infrastrukturą kontynuowane są teraz z
dużym rozmachem. Powstają nowoczesne bloki mieszkalne, duże,
wygodne centra handlowe z podjazdami dla niepełnosprawnych, z
parkingami.
Chodniki
i parkingi osiedlowe pokryte są kostką brukową. W trakcie
odnawiania jezdni nie zapomina się o studzienkach kanalizacyjnych.
Polepszył się komfort życia: ocieplono budynki, a ich elewacje są
kolorowe, pokryte malowidłami, nadającymi specyficzny charakter
każdemu zakątkowi osiedla. Klatki schodowe zabezpieczone są
domofonami i zamkniętymi wiatrołapami. Schody, wyłożone terakotą,
przydają klatce schodowej przytulności. Na balkonach zainstalowane
zostały płyty osłonowe z materiałów ekologicznych, zamiast
azbestowo-cementowych.
Rezultatem
przekształceń własnościowych mieszkań jest większa dbałość
mieszkańców o otoczenie. Jest czyściej na ulicach i w parkach.
Ludzie są w stosunku do siebie życzliwsi.
Kiedy
przed paru laty powstało osiedlowe boisko sportowe (między innymi
dzięki dotacji Ministerstwa Sportu i Rekreacji) - był to ewenement
na skalę krajową. Powstały kilometry ścieżek rowerowych.
Imponująco wyglądają nowoczesne rozwiązania komunikacyjne.
Nie
ma jednak dalej na Rozstajach Biblioteki Miejskiej, Domu Kultury,
basenu dla mieszkańców. Działają co prawda dość prężnie dwa
niewielkie kluby osiedlowe - Szafir i Rozstaje, ale nie mają
wystarczająco dużego zaplecza lokalowego i funduszy.
Mam
wrażenie, że spółdzielnie Rozstaje i Młyniec podzieliły się
między sobą obszarami zaspokojenia potrzeb mieszkańców Zaspy;
Rozstaje pełnią głównie funkcję handlowo-usługową, a Młyniec
kulturalno-oświatową. Musiałabym się długo zastanawiać, żeby
wymienić brakujące usługi czy sklepy w mojej okolicy.
Na
Młyńcu natomiast działają Dom Kultury, Miejska Biblioteka, kluby.
Podejmowane są nowatorskie przedsięwzięcia przy zgodzie i pomocy
zarówno władz spółdzielni, jak i mieszkańców. Kolekcja
czterdziestu pięciu wielkoformatowych malowideł ściennych, zwanych
muralami, na szczytowych ścianach bloków rozsławiła Zaspę nie
tylko w Polsce. Spotkania twórców i pasjonatów tego gatunku sztuki
wpisały się na stałe w pejzaż Młyńca. I to właśnie ta
dzielnica podjęła się zorganizowania w 2014 roku imprez z okazji
czterdziestolecia istnienia Zaspy - mojej Zaspy.
Czerwiec
2014
Cykl "Iskierki pamięci" - Ewa Dyk-Majewska
Górka
Za
plecami, czyli od strony gdańskiego Przymorza, stały bloki. Przede
mną była łąka, a tuż pod oknami górka. Porastały ją wybujałe
chaszcze. Były wysokie, splątane, byle jakie. Nikt się tą dżunglą
nie interesował, bo przebić się przez nią było trudno. Jesienią
straszyły pozbawione liści kikuty, targane wiatrami. Widok był
przygnębiający. Pichcąc potrawy dla męża, odruchowo zerkałam
przez okno i wzdychałam do czegoś sympatyczniejszego,
radośniejszego.
Natomiast
zimą widok był przecudny. Pod śniegiem znikały szaro-bure badyle,
a puchowa pierzynka nadawała górce lekkości. Iskrząca biel aż
kłuła w oczy. Na dziewiczej powierzchni ptaki wydreptywały swoje
szlaki – zachwycające esy-floresy.
Górka
nie była już niedostępnym, nieprzyjaznym, milczącym odludziem.
Zamiast złowrogo szeleszczących zeschłych zielsk słychać było
śmiech i piski zjeżdżających na sankach dzieci, turlających się
z radością w śniegu, obrzucających śnieżkami. Mamusie i
tatusiowie – jeszcze nie tacy starzy – uczestniczyli w zimowych
igraszkach swoich pociech. Była to eksplozja radości, której
brakowało przez pozostałe trzy pory roku. Przez dziewięć miesięcy
czekałam na ten zimowy karnawał.
Dzisiaj
w tym miejscu jest kościół.
Zaspa Młyniec - trochę o tym, dlaczego taka jest - Alina Idzikowska
Spacer
z siostrzenicą i jej córeczką
Zaspa
a Wielki Brat
-
A pamiętasz, jak kiedyś, w tym miejscu gdzie teraz stoimy, zostałaś
uderzona rakietą tenisową? Byłaś tak mała, jak teraz twoja
Zosia i tak strasznie się rozpłakałaś – spytałam siostrzenicę,
gdy przechodziłyśmy obok kortów. Szłyśmy przez Osiedle Zaspa
ograniczone ulicami Hynka, Rzeczypospolitej i pasem startowym byłego
lotniska, a przed nami pędziła na rolkach jej pięcioletnią
córeczka, co rusz niknąc nam z oczu.
-
Tak, bardzo dobrze pamiętam - odpowiedziała moja, teraz już
dorosła, siostrzenica. - Ale jak to się stało, przecież te korty
są ogrodzone siatką?
-
Teraz już są, ale wówczas nie były. W tamtym czasie osiedle wciąż
budowano i nie było ani osiatkowanych kortów tenisowych, ani boisk,
ani placów zabaw dla dzieci i tych wszystkich murków, ławeczek no
i całej tej tak zwanej małej architektury. No i nie było tych
dobrze utrzymanych trawników, ozdobnych krzewów i drzew.
Siostrzenica
rozejrzała się w koło i z lekko się skrzywiła: - Ciociu, ale
dlaczego te wszystkie budynki są takie identyczne? Różnią się
najwyżej ilością klatek schodowych, no i wyjątkowo wysokością.
To jest po prostu straszne blokowisko - dodała po chwili.
Musiałam
jej, niestety, przyznać rację. Rzeczywiście, otaczała nas ściana
jedenastokondygnacyjnych budynków z jednakowymi oknami,
przybudówkami wejściowymi, długa, szara i właściwie bezosobowa.
Zaczęłam więc tłumaczyć.
-
Widzisz, ich wygląd jest spowodowany metodą stawiania budynków
mieszkalnych w tamtych czasach, realnego socjalizmu. W latach
siedemdziesiątych narzucono wykonawstwo z tak zwanej wielkiej płyty.
-
Wielka płyta? Cóż to takiego?
- To
wielkowymiarowe elementy, rozmiaru całych ścian pokoju, już z
ociepleniem i okładziną zewnętrzną, z otworami na okna i drzwi, a
nawet z wtopionymi stalowymi ościeżnicami. Elementy te wykonywano w
tak zwanych fabrykach domów. A na budowie jedynie je ustawiano,
zespawano i uzupełniano żelbetowymi wylewkami. Wyobraź sobie, że
na plac budowy przywożono nawet całe gotowe kabiny sanitarne, nie
mówiąc już nawet o takich elementach, jak płyty stropowe czy
bloki wentylacyjne.
-
Ależ ciociu, mów do mnie po ludzku, ja przecież nie muszę
wiedzieć, co to jest okładzina zewnętrzna, ościeżnica, czy blok
wentylacyjny! – mówiąc to siostrzenica złapała w ramiona córkę,
która w tej chwili tuż przed nią zahamowała. – Zosiu, ja ciebie
bardzo proszę, nie szalej tak, bo się to źle skończy - pouczała
ją z troską.
Dziecko
uchwyciło się ręki matki i drepcząc na swoich rolkach,
przypomniało: - Ale mamo, miałyśmy iść na lody.
Szłyśmy
wyasfaltowaną szeroką ścieżką prowadzącą przez tereny zielone
i zbliżałyśmy się do centralnej części osiedla, tak zwanego
zespołu handlowo-usługowego.
- Tu
niestety nie ma cukierni, ale możemy wstąpić na pizzę –
pogłaskałam dziecko po główce, a zwracając się do siostrzenicy
powiedziałam: - Chcesz bym mówiła bardziej zrozumiale, ale jakże
mam opowiadać o budowlance i urbanistyce nie używając fachowych
terminów.
-
Dobrze, dobrze, to powiedz jeszcze tylko, zanim pójdziemy coś
zjeść, dlaczego tak budowano -siostrzenica powróciła do
poprzedniej myśli.
- Bo
sądzono, że w ten sposób zapewni się ludziom tanie mieszkania.
Ale, niestety, w praktyce okazało się, że są ono bardzo drogie.
No i jeszcze ważniejsze - takie były wytyczne partii i rządu, bo
system ten opracowano u tak zwanego wielkiego brata, ZSRR – tak
zakończyłam wywód wchodząc do lokalu.
La
Corbusier na Zaspie?
Siedząc
przy stoliku w pizzerii i czekając na podejście kelnerki, mówiłam
do swojej siostrzenicy:
-
A w ogóle chciałam, byś wiedziała, że Zaspa jest jednym z
nielicznych polskich osiedli, które zostało zrealizowane zgodnie z
ideowym założeniem wielkiego włoskiego architekta La Corbusiera.
Jest to tak zwana podstawowa jednostka mieszkaniowa przewidziana dla
około 5 tys. ludzi. Patrz, te okropne, jak mówisz, budynki
mieszkalne, mają wewnętrzne tereny zielone ze zlokalizowanymi tutaj
szkołą, przedszkolem, ośrodkiem zdrowia, żłobkiem, no i tak
zwanymi usługami podstawowymi: jak sklepy, drobne rzemiosło, dom
społeczny itp. Środkiem tego terenu zielonego przebiega szeroki
trakt pieszy, po którym właśnie idziemy, natomiast drogi kołowe
są na zewnątrz osiedla.
-
Dlaczego tak?- spytała siostrzenica słuchając z zainteresowaniem.
-
Takie rozwiązanie – kontynuowałam – umożliwiało rozdzielenie
komunikacji pieszej od samochodowej. Przy klatkach schodowych są
wprawdzie uliczki, ale miały one służyć tylko awaryjnie dla
dojazdu karetki pogotowia, straży pożarowej, taksówek no i
oczywiście dla tak zwanej „śmieciary”.
- Ale
przecież te uliczki są całe zastawione samochodami.
Zwracając
się do siostrzenicy, odpowiedziałam: - Bo, niestety, realizacja
projektu Zaspy nie została doprowadzona do końca. Nie wykonano w
rejonie pasa startowego byłego lotniska projektowanych garaży dla
mieszkańców.
-
Mówiłaś o jednej szkole w tej tak zwanej jednostce mieszkaniowej?
- dopytywała się siostrzenica. - A tu są dwie.
-
Tak, zgadza się, ale jest tak dlatego, gdyż obszar zawarty między
ul. Startową, Pilotów i pasem startowym zawiera aż dwie jednostki
mieszkalne zwrócone do siebie terenami zielonymi i zamieszkały
przez około 10 tys. osób Dawniej obie szkoły były podstawowe, a
dzisiaj jedna z nich została przekształcona w liceum. I to też
jest zgodne z tym, co proponował ten wielki architekt La Corbusier,
mający duże zasługi dla rozwoju nowego spojrzenia na urbanistykę
i architekturę XX wieku.
Piękne
czasy PRL-u?
Siostrzenica
z córeczką pałaszowały swoje pizze, a ja, popijając wodę
mineralną, zostałam niespodziewanie zaatakowana wspomnieniami
czasów, gdy byłam zatrudniona w biurze projektowym.
Przypomniałam
sobie atmosferę panującą wówczas w pracowni projektowej: mój
pierwszy szef, koledzy, koleżanki, powstające relacje
sentymentalne, no i oczywiście kłótnie o pieniądze. Bo w czasach
socjalizmu biura projektowe pracowały właściwie jakby w systemie
kapitalistycznym: wypłaty były takie, jaki osiągnięty zysk, czyli
tak zwany przerób pracowni. Pensje były stałe, ale niskie i realna
wypłata zależała od wysokości premii; czyli od przerobu pracowni,
no i od tego, kto ile potrafił dla siebie wywalczyć.
Nie,
nie uczestniczyłam w opracowywaniu koncepcji architektonicznej
Zaspy, ale tak samo wyglądało projektowanie mieszkalnictwa w całej
Polsce. Pracowałam przy planowaniu Zawady, największego osiedla w
Elblągu, gdzie były identyczne budynki, z takiej samej wielkiej
płyty i z takimi samymi układami mieszkań jak na Zaspie. W tamtych
czasach wszystkie osiedla budowano na podstawie typowej dokumentacji
zawartej w katalogach obowiązujących na terenie całego kraju. To
były po prostu całe sekcje mieszkań z klatkami schodowymi,
windami, zsypami śmieci, opracowane całościowo na wszystkie
kondygnacje, a więc piwnice, parter, piętro. Wszystko powtarzalne:
rzut dachu, elewacje, przekroje - we wszystkich branżach:
architektonicznej, sanitarnej z wodociągami i kaloryferami,
konstrukcyjnej, a nawet montażowej.
Ja
wówczas, pracując jako asystent projektanta, sklejałam te typowe
projekty odbite na tak zwanym transparencie, materiale nie do końca
przezroczystym, łamliwym i łatwo płowiejącym, przezroczystą
taśmą. I właściwie to już było wszystko. Tylko jeszcze należało
wykonać kolorystykę elewacji polegającą na doborze barwy wnętrz
loggii. Ale to też właściwie była fikcja; można było dużo
kombinować, a i tak wykonawca informował, że nie ma
zaprojektowanych farb i na ogół kończyło się to na pomarańczowym
lub zielonym groszkowym. Tylko takie było wówczas dostępne. A co
najgorsze, my, architekci, nic na to nie mogliśmy poradzić. W moim
biurze nawet znalazł się taki projektant-fantasta, który
postanowił przełamać narzucony schemat. Zaprojektował ciekawy
układ mieszkań, ale żeby go zrealizować, potrzebna była
dodatkowa, żelbetowa płyta. Architekt ten usiłował wprowadzić
ten jeden nowy element do katalogu, ale uzyskiwanie wszelkich
niezbędnych zezwoleń, uzgodnień, dodatkowych uzupełniających
rysunków, kosztorysów trwało miesiącami, aż w końcu człowiek
ten poddał się i zrezygnował nawet z tak małego zakresu pracy
twórczej. To wręcz nieprawdopodobne, ale nie można było
zaprojektować chociaż jednego nowego elementu niezawartego w
katalogu. Takie to były czasy, czasy PRL-u.
Ale,
ach i tak były piękne, bo to czasy mojej młodości.
A
to, że po „dociepleniu” w ostatnich latach budynki nabrały
koloru, to już zasługa nowych czasów, gdy dostępne stały się
nie tylko różne farby, ale i inne dobra materialne.
Plaster
miodu i murale
Po
wyjściu z lokalu zwróciłam się do siostrzenicy: - Te pawilony,
tak zwane centrum handlowo-usługowe Zaspy Młyńca są zupełnie
nieciekawe, ale zwróć uwagę na niezwykły sposób usytuowania
budynków mieszkalnych. Jest to tak zwany plaster miodu.
-
Plaster miodu? Przecież to jest widoczne tylko z góry. To może być
ciekawe dla ptaków, ale nie dla zwykłych ludzi, - zaśmiała się
siostrzenica i tak samo zareagowała jej córeczka, która nadal
jechała spokojnie obok matki.
-
Ważne, że ten układ jest bardzo ceniony. Budynki wyodrębniają z
całości terenów zielonych mniejsze kameralne, no prawie kameralne,
wnętrza, gdzie zlokalizowano place zabaw dla najmłodszych dzieci.
Projektował to jeden z najbardziej znanych wybrzeżowych
architektów.
-
Dobrze, że nie powiedziałaś, najlepszych. Bo te nieciekawe bryły
budynków. Dobrze, że chociaż mają żywe kolory.
- Tak
rzeczywiście, jest to teraz dobrze zrobione na naszej części
Zaspy, na Młyńcu. A szczególnie te murale.
- No
a nie odpowiada ci sposób pomalowania budynków po drugiej stronie
torów tramwajowych?
- Na
Zaspie Rozstaje? Nie, zupełnie. Te motylki, kwiatki…
Córeczka
siostrzenicy, która już dłuższą chwilę szła obok nas,
zawołała: - Ale mnie się właśnie to podoba! Byłam tam z mamą i
to jest bardzo ładne.
-
Tak, wiem, tylko takich małych ludzików jak ty, może to zachwycać
– popatrzyłam na nią z czułością.
- A
co, nie mogę mieć własnego zdania? – zacietrzewiła się
dziewczynka. - Mamo, powiedz babci! - jeszcze wykrzyknęła i znowu
popędziła szaleńczo przed siebie.
Patrząc
za nią z niepokojem zawołałam: - Zosiu! Ostrożnie, bo zaraz
stanie się coś złego.- lecz zostało to powiedziane o moment za
późno, dziecko się przewróciło i boleśnie zahamowało na swoich
kolankach. Siostrzenica podbiegła do niej, przyklękła i chusteczką
oczyściła krwawiącą rankę, a potem zdecydowanie wzięła córkę
w ramiona i szybko pobiegła do samochodu. Nie chciała już nawet
wejść do mojego mieszkania i z jeszcze pochlipującym dzieckiem
szybko odjechała.
A
ja pomyślałam: - No tak, historia lubi się powtarzać, znowu
niedokończony spacer po Zaspie i znowu przerwał go płacz dziecka -
kiedyś mojej siostrzenicy, gdy miała pięć lat, a teraz,
dwadzieścia lat później, jej małej córeczki.
Czyżby
to był jakiś znak, jakaś mistyczna ocena osiedla Zaspa dokonywana
przez młode pokolenie?
Łzy
na pasie startowym
Siostrzenica
ze swoją córeczką odjechały, a ja zostałam sama, ale nie miałam
ochoty wracać do pustego mieszkania. Byłam w pobliżu rynku i
postanowiłam zrobić warzywne zakupy.
Poszłam
na pas startowy, gdzie znajdowało się parę obskurnych budek z
warzywami, pieczywem i kwiatami, no i kilka nieosłoniętych
straganów handlarzy przybyłych do Polski z jeszcze biedniejszych
krajów niż nasz, z nadzieją wzbogacenia się. I doprawdy, ile razy
tu byłam, tyle razy ogarniała mnie czarna rozpacz. Olbrzymi teren
pokryty betonową płytą w środku dużego osiedla mieszkaniowego i
tak zmarnowany. Nic tu się nie działo. Bo podobno właścicielem
jest jakiś nieznany Niemiec, bo, podobno, kilkakrotnie usiłowano go
odnaleźć i, podobno, kilkakrotnie usiłowano go namówić, właśnie
tak, delikatnie namówić, by coś z tym zrobił. Ale on, podobno,
wciąż nie ma na to ochoty i mimo to, podobno, nie można go do tego
zmusić ani też rozwiązać jakiejś tam tajemniczej umowy. Wszystko
jest na zasadzie „podobno” i tak naprawdę nic nie wiadomo do
końca. Kiedyś, podobno, miało się tu zacząć coś robić, nawet
zlikwidowano usytuowany tu parking i ten prowizoryczny rynek.
Zlikwidowano, bo „podobno”. Ale skończyło się na rozbudzeniu
nadziei i po jakimś czasie znowu powróciły na to miejsce handlowe
budy, tylko jeszcze bardziej obskurne.
A
przecież miało tu powstać, zgodnie z projektem, tętniące życiem
i błyszczące elegancją i wielkomiejskością wielkie centrum
kulturalno-handlowo: sklepy, kina, nawet jakaś sala teatralna, coś
w rodzaju domu kultury, no i oczywiście sklepy i wszelkie inne
usługi. I w ten sposób zostałaby połączona kładka nad ulicą
Rzeczypospolitej z wiaduktem nad torami kolejki SKM. Wszystkie
wejścia do tych usług planowano na jednym poziomie, poziomie piętra
tak, by nie było konieczności chodzenia po schodach. Byłoby to
bardzo wygodne dla ludzi wysiadających z kolejki i idących do
tramwaju. Natomiast w poziomie terenu projekt przewidywał dojazdy
zaopatrzeniowe dla samochodów, parkingi, no i miejsca postojowe dla
mieszkańców osiedla. Planowano, że dla wszystkich zaspian wybuduje
się tu garaże i nie będzie żadnych samochodów stojących teraz
przy wąskich uliczkach i rdzewiejących pod chmurką. To naprawdę
był bardzo ciekawy projekt i wielka szkoda, że nie został
zrealizowany.
Gdy
tak rozmyślając kupowałam koperek i pietruszkę, nagle, tuż obok,
rozpłakało się dziecko. Nie wiem, co spowodowało ten okrzyk bólu
i protestu, ale uświadomiłam sobie, że znowu mój spacer kończy
się płaczem małego człowieka. Czy to tylko zbieg okoliczności,
czy kolejna intuicyjna ocena stanu Osiedla Młyniec przez jeszcze
młodszego przedstawiciela nowego pokolenia?
Chociaż,
z drugiej strony, każdy powinien zapłakać nad tym fragmentem
Zaspy.
Cykl "Iskierki pamięci" - Ewa Dyk-Majewska
Kolejka
Pico
Nigdy
nie zapamiętałabym poczty przy Startowej 29, gdyby nie kolejka
Pico. Mąż posiadał ich ogromną liczbę – wagony, tory, semafory
i najważniejsze – lokomotywy. Zdobycie ich w latach
siedemdziesiątych wymagało szczęścia i sprytu. Wtedy wszystko się
zdobywało. Na kolejki w domu można było tylko patrzeć. A
uszkodzić? Nie daj Boże!
Musiałam
pójść – wówczas - na drugi koniec Zaspy, czyli na Startową 29,
bo tam mieścił się punkt pocztowy. Dziecko dreptało za mną,
dzierżąc w łapkach lokomotywę. Najładniejszą, bo mąż dziecku
niczego nie odmawiał. Gdy po wyjściu z poczty spojrzałam na syna,
struchlałam. W jednej rączce trzymał lokomotywę, w drugiej jej
podwozie. Natychmiast wcisnęłam je z powrotem. Musiałam użyć
sporo siły, żeby znalazło się na swoim miejscu, gdyż skierowane
na zewnątrz wystające sztywne zaczepy uniemożliwiały zarówno
rozłączenie, jak i złączenie w jedną całość obydwu elementów
modelu. Za parę chwil lokomotywa była znowu w dwóch częściach.
Jak to zrobiłeś? - zapytałam synka. Nie zdradził tajemnicy, ale
kilkakrotnie rozłożył model, odwracając się do mnie plecami.
Do
dzisiaj nie wiem, jak on to robił (mąż twierdził, że było to
niemożliwe), ale dzięki temu w mojej pamięci zapisał się adres
poczty.
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Nowe terminy warsztatów
Projekt przedłużony do końca czerwca.
Terminy Warsztatów gdańskich wspomnień.
Odkopane z Zaspy
Warsztaty prowadzone będą w siedzibie
Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej - Filii nr 6 (ul. Pilotów
3).
12.06 - Barbara Piórkowska, warsztat literacki godzina 17:00
17.06 - Ewa Baniecka, korekta i redakcja tekstu godzina 16:00
23.06 - Barbara Piórkowska, warsztat literacki godzina 16:00